Koty już zdążyły się przyzwyczaić do mojego rozkładu dnia, tak myślę. Koło wpół do jedenastej wychodzę, a po dwóch, trzech godzinach wracam. Zanim wychodzę zamykam drwi na balkon, i sprawdzam, czy okna są uchylone. Żegnam się z kotami, jak to się robi w cywilizowanym kraju. Jogusia tylko czeka, aż mnie nie ma, by się położyć na krzesło przed komputerem (lubi pisać). A Pako albo udaje, że mnie nie zna. Albo poluje na muchy.
A teraz chcę wychodzić i nie ma Pako. Ani w jednym, ani w drugim pokoju, ani w kuchni, ani w łazience. Ani na balkonie, ani w małym ogródku pod nim (boję się, coraz mniej, ale nadal się boję, że mógł spaść, bo potrafi wyłazić za barierką, i taki ostatnio jest zafascynowany fruwającymi w powietrzu pyłkami). Nie ma Pako. Ani pod kanapą, ani nad szafą. Sprawdzam wszystkie okna. A tu nagle patrzy na mnie. Z naprzeciw. Siedzi zadowolony na parapecie za zamkniętym oknem. Poza mieszkaniem. Biega wesoło po wąskim krawędzie, nad przepaścią dwóch pięter. Nad brukiem małego placyku, trójkątnego. Po tylnej stronie katedry. A tam się pchają tłumy. Wiernych. Turystów. Gadają. Pstrykają. Tu dopiero mógłby spaść. Wszędobylski!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz