Nadal szaleje wichura, wobec tego zostawiamy rowery w garażu i wychodzimy na świeże powietrze. Nie pada, nie jest zimno, tylko gwałtowne podmuchy wiatru zapierają nam dech w piersiach. Wspinamy się na grzbiet tak zwanego po niemiecku Geest czyli obszaru, który zawsze należał do nadbrzeża. Z tego powodu wysoko położony Geest – w przeciwieństwie do tak zwanych marsz – jest nieurodzajny. Marsze czyli tereny, które kiedyś, pięćdziesiąt lat temu, osiemdziesiąt lat temu, sto lat temu, zostały zabrane morzu, rozciągają się w naszych okolicach przez kilkanaście kilometrów w stronę zachodu, czyli morza. Marsze, czyli gleby marszowe powstały przez osuszenie i odsolenie nadmorskich terenów błotnistych, osuchów lub dna morskiego na polderach. Są to gleby o dużej przeważnie zawartości części ilastych i próchnicy, żyzne, ale łatwo ulegające wyjałowieniu.
Mieszkamy na dawnej granicy między ziemią a wodą, czyli nad dawnym stoku wybrzeża. Nasze domu zbudowano na starym wyrostku Geest. Po zachodniej stronie zaczynała się tu kiedyś woda. Morze Północne. Niegdyś Meldorf było miastem portowym. Dziś spacerujemy po zboczach Geest lub na grzbiecie Geest. I niespodziewanie odkrywamy urocze okolice, lekko sfalowane pagóreczki pokryte tu i ówdzie lasem mieszanym lub błoniami. Najwyższy punkt nazywa się Góra Aniołów i znajduje się na wysokości 25 metrów nad poziomem morza. Zbocze Geest pokryte jest bagnistymi łąkami położonymi nieznacznie nad poziomem morza. Tyle o tym.
Wcale nie tęsknimy za górami. Ale sąsiedzi użyli podstępu. Z okazji „housewarming”, czyli przyjęcia zorganizowanego w celu ogrzania domu, dostaliśmy tyle kwiatów, że do tej pory nasze domy pachną jak wiosenne łąki. Natomiast z okazji naszego wprowadzenia się do nowych domów sąsiedzi podarowali nam bon uprawniający do zakupów w pewnym sklepie w sąsiedniej wsi, Nindorf. Jest to sklep sprzedający „pomysły“ (urzeczywistnione oczywiście) na mieszkanie. Do dziś jakoś nie udało nam się zrealizować tego bonu. I to nie dlatego, że nie potrzebowalibyśmy żadnych „pomysłów” – wręcz przeciwnie! Jednak za każdym razem, kiedy mieliśmy trochę wolnego czasu i sklep był otwarty, pogoda nam nie sprzyjała. Ale już od dawna – i to pewnie świadczy o naszych dobrych zamiarach – zapisywaliśmy wszystko, czego nam jeszcze brakuje w naszych domach na oddzielnej białej kartce. Od szklanego stoliczka pod telefon do zielonego dywanika do łazienki. Od pstrokatego obrusu do ramy na obraz wielkości trzydzieści na czterdzieści sześć. Od lampki do lustra do kamieni naturalnych. Od … do …
Dziś więc jesteśmy dobrej myśli i wychodzimy. Wspinamy się wzdłuż hałaśliwej ulicy B431 na wysokość 12 metrów nad poziom morza. Z włosami potarganymi przez huragan wchodzimy do sklepu pełnego pomysłów. Niezdecydowani szperamy w regałach, tu nam nie pasuje kolor, a tam forma. Aż W. znajduje schody na pierwsze piętro. A tam czeka czerwona jak ogień kanapa ze skóry...
Oczywiście nie było jej na naszej kartce. Obracamy się na pięcie i maszerujemy po zboczu Geest z powrotem do domu. Wiatr uderza o nasze twarze. W domu od razu zaczynamy przemeblowywać połowę dużego pokoju. Okrągły stół wynosimy do zimnej kuchni. Szukamy innego miejsca dla czarnego stołu. Wleczemy dwuosobową sofę na górę. Rozstawiamy krzesła. A resztę przenosimy do pustego garażu. W marcu znowu będzie wywóz śmieci wielogabarytowych. Czerwoną kanapę dostarczą nam w przyszłym tygodniu. A potem ja Wam dostarczę zdjęcie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz